piątek, 5 września 2014

RUMUNIA 2014 - dzień 15 (ostatni)

niedziela, 24 sierpnia 2014

Zjadamy ostatnią zupkę i idziemy zwiedzać zespół klasztorny w Barsanie. Pogoda nie rozpieszcza, od rana cały czas pada. Trudno, jesteśmy dzielni i nie dajemy się ulewie, przemykając pomiędzy budynkami. Barsana jest naprawdę przecudna - stanowi chyba kwintesencję kultury marmaroskiej. Spójrzcie tylko:




























Kolejna zwiedzana przez nas cerkiewka jest położona w Budesti. Była zamknięta, ale na drzwiach wisiała tabliczka z numerem telefonu pod który należy dzwonić w celu zwiedzania. Mamy jednak trochę zwiedzania przed sobą, nie dzwonimy więc, jedziemy dalej do miejsca na które czekaliśmy od początku wyprawy - jest to Wesoły Cmentarz.







Po drodze do Sapanty zabieramy autostopowiczów (najpierw dwie babuszki z dzieckiem, potem starszą parę z walizką). Od pary dostajemy 25 lei - to dużo, zważywszy na fakt, że wcale daleko ich nie podwoziliśmy. Cieszymy się, bo kończą nam się pieniądze a nigdzie nie ma kantoru (i raczej nawet nie liczymy na to, że gdzieś go napotkamy).



Generalnie wstęp na cmentarz jest płatny, ale nikt szczególnie nie pilnuje, czy zwiedzający kupują bilet w małej budce nieopodal wejścia. Większość ludzi wchodzi bez płacenia, my też. Na cmentarzu spędzamy sporo czasu (w tym długie czekanie aż deszcz przestanie padać). Krzyże są naprawdę niesamowite - rysunki przedstawiają zawód wykonywany przez zmarłego, przyczynę śmierci lub jakąś scenę związaną z jego życiem (np. pijącego mężczyznę w przypadku gdy zmarły lubił dać sobie w palnik). Na cmentarzu można też kupić miniaturkę zdobionego krzyża (za 20 lei).

































































Po zwiedzaniu idziemy na "placintę", czyli rogala z ciasta francuskiego nadziewanego różnymi fajnymi rzeczami. Placinta jest tania, kosztuje chyba 2,5 leja. Wybieram z serem na słodko. Kos decyduje się na hamburgera, który nieszczególnie mu smakuje. Placinta jest tak pyszna, że domawiam sobie drugą -  z ziemniakami. Cudna. Idziemy jeszcze na chwilę na cmentarz korzystając z okazji, że chwilowo nie pada. Wracając, zamawiamy sobie jeszcze po jednej - ja tym razem z serem na słono a Kos z ziemniakami. Jest jeszcze wersja z serem w wersji "ani na słodko ani na słono" i z dżemem. Jeśli będziecie zwiedzać cmentarz, koniecznie spróbujcie "placinty", naprawdę warto.
Kolejnym punktem naszej dzisiejszej wycieczki jest cerkiew w Desesti. Zastanawiamy się, czy tam jechać, bo auto podejrzanie dziwnie chodzi. Decydujemy się jednak tam wyruszyć. Jest wprawdzie zamknięta (podobnie jak w poprzednich jest kartka z numerem telefonu), ale z zewnątrz też wygląda imponująco.






Następnym punktem naszego zwiedzania jest cerkiew w Surdesti, która jest największym tego typu drewnianym budynkiem w Europie. Mamy szczęście, bo gdy przyjechaliśmy pan właśnie zamykał kościół. Pozwolił nam jednak jeszcze na chwilę wejść i porozglądać się. Kolejni zwiedzający już musieli obejść się smakiem.


 Zakazane zdjęcia wnętrza:





Ostatnim kościółkiem jest cerkiewka w Plopis, blisko Surdesti. Tu też udaje nam się w ostatniej chwili zwiedzić kościół w środku (turyści, którzy przyjechali zaraz po nas znowu nie zdążyli). Czeka nas tutaj miła niespodzianka: można robić zdjęcia.














Nadszedł czas, by wyruszyć w drogę powrotną. Po drodze jeszcze zatrzymujemy się w polach kukurydzy i zabieramy sobie do domu jej spory zapas. Wstępujemy też do Auchana po mamałygę i chrupki. Granicę w Petea przekraczamy około 18-tej. GPS z uporem maniaka kieruje nas na Ukrainę przez którą nie chcemy jechać więc postanawiamy wrócić mniej-więcej tą samą trasą którą przyjechaliśmy, czyli przez Miszkolc i Tatry. Na Węgrzech tankujemy gaz za forinty (dokładnie za 3 000 forintów), które nam pozostały. W Słowacji kupujemy gaz za 10 euro. Kolejne tankowanie mamy zaplanowane już za polską granicą. Nasze plany trochę się skomplikowały gdy okazało się, że gaz skończył się jeszcze na Słowacji, około 50 km od granicy. No nic, jedziemy na benzynie której też już praktycznie nie mamy. Przemieszczamy się więc z duszą na ramieniu przez górskie serpentyny słuchając pracy silnika. Utknięcie w leśnej głuszy o trzeciej w nocy nie jest tym o czym teraz marzymy. Jakimś cudem udało nam się przejechać granicę i dojechać do stacji. Uff. Wprawdzie zabrakło gazu, ale jest benzyna. Jest już późno, zaczynam się trochę bać że nie zdążę do pracy. W końcu, zmęczeni ale szczęśliwi, docieramy pod mój blok o 6 rano. Biorę szybki prysznic i biegnę do pracy. Ze śmiechem przypominam sobie, że chciałam wrócić z urlopu "jak najpóźniej"... ;)