niedziela, 31 sierpnia 2014

RUMUNIA 2014 - dzień 9

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Hurra, jest słońce :) Wstajemy szybko i ustawiamy się w kolejce pod wyciągiem. Jest 7:30. Czeka już grupka osób, ale mamy nadzieję zmieścić się w pierwszym wagonie. Od ósmej (pierwsza jazda jest o 8:30) kolejka zaczyna się powiększać - dobrze, że przyszliśmy tak wcześnie. Nad górami jest wprawdzie trochę chmur, ale mamy nadzieję, że pogoda wytrzyma jeszcze chociaż godzinkę.




O 8:30 ze stacji kolejki wychodzi pan, który wpuszcza przyszłych pasażerów pierwszego wagonu do kasy. Na szczęście łapiemy się. Bilet kosztuje 70 lei (w górę i w dół) - trochę drogo ale warto. Wagoniki są stare (takie jak nasze pierwsze na Kasprowy), ale jedzie się całkiem przyjemnie. Widoki zapierające dech w piersiach.






Prosto z kolejki idziemy obejrzeć słynne Babele i Sfinksa. W oddali widać chmury, na szczęście tam gdzie jesteśmy jest jeszcze ładnie. Nie ma jeszcze wielu turystów, możemy więc nacieszyć się pięknymi formacjami skalnymi.
Schronisko przy Babelach jest brzydkie i mało sympatyczne - wszędzie porozwieszano kartki zakazujące spożywania posiłków nie zakupionych w bufecie. Przyrządzamy więc i zjadamy więc nasze śniadanie na schodach przed schroniskiem. Przynajmniej widoki mamy piękne :)
Pierwsza wersja naszego planu zakładała wejście na szczyt Omu, ale musimy dziś ruszać dalej, robimy sobie tylko spacerek po okolicznych górkach. Jest tu ciekawa opcja wejścia na tą górę z krzyżem (godzina drogi w jedną stronę), zastanawiamy się nad tym ale ostatecznie chęć pojechania dziś na wulkany błotne zwyciężyła.




























Myśleliśmy, że do kolejki w drogę powrotną będą tłumy, ale ku naszemu zdziwieniu jechaliśmy w wagoniku tylko w kilka osób. Fajnie, można było spokojnie porobić zdjęcia.






Góry Bucegi wywarły na nas ogromne wrażenie. Te łagodne stoki aż zachęcają do spacerów. Postanawiamy wybrać się kiedyś w Bieszczady.
Po zjechaniu kolejką zjadamy obiad w Busteni. Tym razem dajemy się skusić na pyszną ciulamę de ciuperci (15 lei), czyli mamałygę podaną z grzybami - niebo w gębie. Jeśli jesteście bliżej zainteresowani, poniżej menu (jest to jedna z niewielu restauracji, gdzie menu jest tłumaczone na angielski, ale generalnie w prawie każdej knajpce znajdzie się ktoś kto mniej-więcej mówi w języku Szekspira i jest chętny wyjaśnić, co jest czym w poszczególnych daniach).











Z Busteni jedziemy do wulkanów błotnych. Jest to jeden z najważniejszych punktów naszej wycieczki. Wulkany są położone niedaleko miejscowości Berca około 30 km od Buzau (obok wioski Policiori - są znaki). Są dwa obszary z wulkanami: mniejszy i większy. Nasz przewodnik o tym nie wspominał (opisywał tylko jedne wulkany - chyba te mniejsze, bo była wzmianka o brodatym Rumunie sprzedającym bilety, a takowego spotkaliśmy właśnie tam).
Najpierw trafiamy do tych mniejszych wulkanów. Bilet kosztuje 4 leje (normalny) lub 2 leje (ulgowy). Są super, zwłaszcza gdy "bulkają", wtedy w kraterze pojawiają się błotne bąble, które pękają i wylewają gliniastą "lawę". Zgromadzeni turyści myśleli, że to błotko jest gorące i patrzyli trochę przestraszeni na te erupcje. Staliśmy się bohaterami, gdy podeszliśmy do jednego z wulkanów i dotknęliśmy go ręką (nie wolno tego robić, ale nie mogliśmy się postrzymać ;) ) - wcześniej czytaliśmy trochę o tym "cudzie natury" więc wiedzieliśmy, że nie ma się czego bać. Zdecydowanie warto przyjechać w te okolice i pooglądać wulkany błotne - ponoć drugie tego typu miejsce jest dopiero w Azerbejdżanie.

























Teraz jedziemy na drugie wulkany, te większe. Po drodze mijamy prywatny parking, zza którego widnieje ułożony na wzgórzu napis "Vulcanii Noroisi" - nie dajcie się zwieść, właściwa ścieżka jest kilometr dalej, można tam też postawić auto za darmo. Wracając, pytaliśmy z ciekawości o cenę tego parkingu (2 leje) - okazało się przy okazji, że za 5 lei można się tam wykąpać, istnieje też możliwość rozbicia namiotu, zrobienia ogniska i whatever turysta zapragnie.
Żeby dotrzeć do wulkanów, trzeba iść około pół kilometra ścieżką prowadzącą na wzniesienie. Bilet, tak jak poprzednio, kosztuje nas po 2 leje. Chłopak przy kasie dobrze mówi po angielsku, kategorycznie przestrzega przed paleniem papierosów ze względu na wysokie stężenie metanu, mówi też, żeby niczego nie dotykać bo błoto może być toksyczne dla naszej skóry (ojtam, ojtam ;) ) .
Drugie wulkany są znacznie większe i szersze. W niektórych miejscach słychać było takie "bzz" jak na przykład w pobliżu linii wysokiego napięcia. Patrzymy jak zahipnotyzowany na bulkające wulkany. Nie wiem dlaczego, ale jest to dla nas naprawdę niesamowita frajda. Zobaczcie sami.


















Po zwiedzaniu wulkanów zatrzymaliśmy się na poboczu drogi na małą obiadokolację (standardowy zestaw: kawa i zupka chińska). W pobliżu małe cygańskie dzieci sprzedawały jakieś owoce (chyba jarzębiny - generalnie nie wyglądały jadalnie). Daliśmy każdemu z nich po sporej garści cukierków. Dzieciaki ucieszyły się, pomachały i pobiegły w swoją stronę. Nasze zdziwienie było ogromne, gdy po jakimś czasie (akurat kończyliśmy zupkę) dzieci wróciły (z pustymi kieszeniami - cukierki musiały gdzieś zostawić) żeby je nakarmić. No dobra, zrobiliśmy im po kromce pumpernikla z serem. Nasze zdziwienie było jeszcze większe, gdy przyszła ich matka (fakt, wychudzona i na dodatek bosa) i też domagała się jedzenia. Też dostała kromkę, ale okazało się, że chce więcej, bo chwyciła trzymaną przeze mnie reklamówkę, w której było jeszcze parę kawałków chleba i kilka plasterków sera, i zaczęła wyrywać mi ją z ręki. Oboje z Kosem popatrzyliśmy na siebie osłupiali, zabraliśmy jej tę reklamówkę i gestami pokazaliśmy, że coś przecież musi zostać dla nas. Daliśmy dzieciom jeszcze po cukierku i odjechaliśmy czymprędzej. W drodze powrotnej przyglądaliśmy się okolicznym zabudowaniom - faktycznie bieda z każdego rozlatującego się domku z oknami bez szyb.
Na noc jedziemy do Bukaresztu. Śpimy zaparkowani w jednej z ulic w centrum miasta. Nikt nie zwraca na nas najmniejszej uwagi.