sobota, 19 lipca 2014

KOS 2014 - dzień 1

9.07.2014r.

9:00 - jesteśmy na lotnisku w Balicach - czasu sporo, siedzimy na tarasie widokowym, gadamy, obgadujemy plan wyprawy.
12:50 - o tej porze powinien wystartować nasz samolot. Niestety ze względu na burzę która akurat się rozszalała wszystkie loty są chwilowo wstrzymane. Wiemy już, że na pewno będzie opóźnienie. Najpiew zapowiedziano przez megafon, że za pół godziny zostaną podane szczegółowe informacje. Po tym czasie dostajemy info, że samolot poleci o 14.30, niestety pojawiają się nowe aktualizacje czasu odlotu: 15.10 i 15:50 - śmiejemy się, że jesteśmy z "drugiej strony" sytuacji którą mieliśmy wracając z Gruzji - tutaj też pewnie samolot którym mieliśmy lecieć z powodu burzy został przekierowany na inne lotnisko i teraz musieliśmy czekać, aż ktoś załatwi nam nowy transport. No trudno. Z nudów zjadamy część naszego prowiantu. Na szczęście około godziny 16-tej udało się wystartować.








19:00 - jesteśmy na Kosie, jeeee :) Podoba nam się klimat - taki ciepły, łagodny i wilgotny. I ten przyjemny wiaterek. Chcemy dostać się do Kefalos, żeby zacząć zwiedzać wyspę od strony zachodniej. Autobus mamy dopiero o 21:35. Przy lotnisku jest Carrefour, robimy sobie zakupy napojowo-alkoholowe - trzylitrowa Cola (1,1 Euro - gorąco polecam, jest naprawdę dobra), dwa piwa, wino w kartonie (też gorąco polecam - tutejsze wino w kartonie nie ma nic wspólnego z naszym polskim "jabolem"), płacimy łącznie 5,33 Euro. Próbujemy łapać stopa, ale bezskutecznie.


21:00 - na przystanku poznajemy bardzo sympatycznych Polaków (Ilonę i Wojtka), śmiejemy się do rozpuku, bo zanim odkryliśmy nawzajem swoją "polskość" przeprowadzilismy miłą konwersację obustronnie łamaną angielszczyzną. Wojtek radzi nam przenocować na plaży Marcus Beach ze względu na odległość od cywilizacji i krzaki, w których można dyskretnie się rozbić. Uznajemy to za dobry pomysł i prosimy kierowcę (bilety 2x2 Euro) ku ogromnemu zdumieniu jego i reszty pasażerów, żeby nas tam wysadził.
22:00 - wysiadamy w środku niczego i schodzimy serpentyną w kierunku morza. Mijamy jakieś dwie knajpy, ale wszyscy są tak pogrążeni w meczu, że przechodzimy na plażę kompletnie niezauważeni. Siedzimy trochę na plaży, potem idziemy brzegiem morza szukać miejsca na namiot. Powyżej plaży są takie jakby wydmy, na których rośnie coś a'la kosodrzewina. Znajdujemy przystępne miejsce, z którego jesteśmy niewidoczni i rozbijamy się. Księżyc świeci tak jasno, że praktycznie nie musimy używać czołówek. Dookoła ani żywej duszy. Jedynymi odgłosami są szum fal i cykanie świerszczy.
23:30 - namiot stoi, siadamy sobie na wydmie i wypijamy wino. Dookoła niesamowicie mocno pachnie lawenda (wtedy nie wiemy jeszcze, że to lawenda). W namiocie śpimy na karimatach (takich supercienkich żeby zajmowały jak najmniej miejsca) z głowami na plecakach. Jest tak ciepło, że nie musimy się niczym przykrywać. Przed snem wyobrażamy sobie, jak będzie wyglądać krajobraz w którym się obudzimy...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz