sobota, 14 września 2013

GRUZJA 2013 - dzień 1

31.08.2013r.

KATOWICE ->KUTAISI -> TBILISI -> KAZBEGI -> CMINDA SAMEBA

Lecimy nocą z Katowic do Kutaisi. Odlot o 00:30. Odprawa idzie sprawnie - trochę martwię się o jedzenie w plecaku podręcznym, ale wszystko przechodzi bez problemu. Poza mną - pikam na bramkach, więc obmacują mnie dokładnie - moja rodzina płacze ze śmiechu. Ogromna większość pasażerów ma plecaki i buty trekingowe. Zastanawiałam się wcześniej nad przewozem karimat (czy trzeba je włożyć do środka czy można przywiązać i jak wtedy trzeba bagaż zabezpieczyć), ale z tego co widziałam na lotnisku to dużo osób miało je po prostu przytroczone do boków plecaka i nie było z tym problemu na odprawie. Aczkolwiek część pasażerów wolała się zabezpieczyć, odprawiając plecak np. w worku na ziemniaki (sama przez chwilę o tym myślałam) lub owijając folią do pakowania kanapek (dobry pomysł, przyda się na przyszłość). Odlatujemy punktualnie, wcześniej kupując w sklepie wolnocłowym malinową wódkę i miniaturki Baileysa i Johny Walkera.

Uwaga: w Gruzji przestawiamy zegarki o 2 godziny do przodu. Tak więc:

6:00 Lądujemy w Kutaisi. Ciemno, lekko kropi. Trochę duszno. Po kontroli paszportowej przechodzimy do hali przylotów, gdzie atakuje nas od razu stado Gruzinów oferując wszelkiego rodzaju usługi noclegowo-transportowo-przewodnickie. Mamy swoje plany więc staramy się przebrnąć w stronę marszrutek (tak mówi się na lokalne minibusy).

6:30 Pani z informacji turystycznej powiedziała nam, że bilet z lotniska do Tbilisi kosztuje 20 lari (ok. 40 zł) od osoby. Gruziński taksówkarz obiecuje nam, że za 5 lari od osoby zawiezie nas do Kutaisi, skąd bilet kosztuje 10 lari, więc zaoszczędzimy po 5 lari na osobę. Średnio mu wierzymy, ale postanawiamy zaryzykować. Do Kutaisi jedzie z nami jeszcze jakaś polska para. Płacimy taksówkarzowi 20 euro, dostajemy w zamian 30 lari (1 euro = 2 lari, więc otrzymujemy 40 lari, z czego 10 od razu zostawiamy u pana).

7:15 Taksówkarz jednak nas nie oszukał - jedziemy to Tbilisi za 10 lari. Jesteśmy zadowoleni, bo zaoszczędziliśmy nie tylko kasę, ale też trochę czasu bo będziemy na miejscu wcześniej niż marszrutka z lotniska, która jeszcze stała jak odjeżdżaliśmy taksówką. Na razie w Gruzji wydaje się nam podobnie jak w Polsce (no, może w Polsce wczesnych lat 90-tych).

10:00 Docieramy do Tbilisi na dworzec Didube. Na pierwszy rzut oka dworzec ten wydaje się być bardzo chaotyczny - wszędzie biegają Gruzińscy kierowcy, każdy krzyczy nazwę miejscowości do której jedzie, pomiędzy marszrutkami lokalizują się sprzedające "mydło i powidło" babcie, żadnych oznaczeń ani nic. Przez chwilę poczułam się jak w Albanii. Dodatkowo nazwy miejscowości na przednich szybach marszrutek napisane są zazwyczaj jedynie po gruzińsku. Zajebiście nas to wszystko cieszy. Zamieniamy 100 euro po kursie 2,15 (jak się później okazało, średni kurs to ok. 2,18 ale wtedy akurat nie mieliśmy alternatywy a trzeba było jechać dalej).

10:15 Idziemy przez Didube, po drodze pytając o Kazbegi. Drogę wskazuje nam babuszka sprzedająca banany. Generalnie wszędzie tutaj handluje się arbuzami albo bananami. Banany są z Ekwadoru (tak przynajmniej wynika z przyklejonej metki), nie wiem na czym polega ich fenomen w Gruzji. Do Kazbegi jedziemy za 10 lari od osoby rozklekotanym busem pełnym takich jak my wariatów turystów z plecakami. Na każdym zakręcie jakiś plecak spada z półki prosto na głowę Kosa. Ja siedzę z tyłu pomiędzy kaukaskimi robotnikami i walczę ze snem. Na Didube jeden z taksówkarzy oferował nam przejazd do Kazbegi za 20 lari od osoby - wtedy wydawało mi się to drogo, ale z późniejszej perspektywy mogę stwierdzić, że była to dość korzystna oferta. Jadąc taksówką można zatrzymać się we wszystkich interesujących miejscach, a Gruzińska Droga Wojenna jest naprawdę warta bliższego zapoznania.

13:30 Przyjeżdżamy do Kazbegi. Kaukaz zapiera dech w piersiach. Nigdy wcześniej nie widzieliśmy na żywo takich wysokich gór. Szczególnie mocne wrażenie robi widok cerkwi Cminda Sameba na szczycie góry (nie myślelismy, że to aż tak wysoko). Szkoda tylko, że Kazbek za chmurami. Niestety, nie będzie nam dane ujrzeć go w pełnej krasie.


Na placu z którego odjeżdżają marszrutki czeka kilku kierowców jeepów. Oferują nam za 20 lari przewóz na szczyt. Jesteśmy jednak ambitni i chcemy iść "pieszko, pieszko".






















Zanim wyruszymy, zatrzymujemy się w lokalnej knajpce (zbudowanej głównie z brezentu i drewnianych pali) na oranżadzie (5 lari razem z zapasami wody mineralnej), khinkali z serem i ziemniakami (8 x 0,5 lari) oraz ziemniakami i serem zapiekanymi w cieście (3 lari).

14.30 Wyruszamy. Planowo trasa ma zająć 1,5 godziny marszu. Nam na pewno zajmie więcej, bo mamy ciężkie plecaki (jeszcze pełne jedzenia), poza tym po drodze robię mnóstwo zdjęć. Najpierw mijamy lokalny przysiółek Gergeti - do wyboru mamy dwie trasy: szosą (tą, którą jeżdżą jeepy) lub na skróty, obok ruin nieokreślonego czegoś (na zdjęciu poniżej). Wybieramy trasę "znakowaną".














































16.00 Wyszliśmy już prawie ponad wszystkie zabudowania, zatrzymujemy się w budynku opisanym jako Cafe żeby uzupełnić wodę (w Gruzji woda pochodzi bezpośrednio ze źródeł, założyliśmy więc, że spokojnie można pić również tę z kranu). Zaczyna się chmurzyć i coraz bardziej padać, nie wygląda to dobrze. Postanawiamy zatrzymać się tu chwilę i zrobić sobie zupki chińskie. Przemiła właścicielka (łoo, zna angielski) częstuje nas chinkali. Są przepyszne. W podziękowaniu zostawiamy talerz cukierków.
























17.00 Ruszamy dalej. Widoczność spadła do zera, taka mgła. Dzielnie trawersujemy górę, choć powstające po deszczu błotko raczej nie ułatwia sprawy. Postanawiamy więc złapać stopa. Zabiera nas pierwsze napotkane auto - para przemiłych Gruzinów, która podwozi nas pod sam kościół. Im też zostawiamy cukierki.



17:30 Zwiedzamy cerkiew, kupujemy u mnichów dwie pocztówki (2 lari). Mamy w planach spędzić noc w dzwonnicy tego kościoła, ale mnisi dziwnie się na nas patrzą. Poza tym zaczyna wiać i zbiera się na burzę, więc ze względu na spore otwory niby-okienne w dzwonnicy namiot wydaje się być lepszym rozwiązaniem. W międzyczasie częstujemy wódką siebie i napotkanych po drodze Finów, którzy planują jutro wejść na Kazbek i gorąco namawiają nas do towarzyszenia im w tym wyczynie. Zaczynam żałować, że nie mam ze sobą żadnego sprzętu. Choć podobno w Kazbegi można wypożyczyć wszystko łącznie z butami.

19:00 Księża przepędzają nas spod cerkwi, opcja dzwonnicy więc odpada. Zaczyna grzmieć, więc idziemy szybko na polanę poniżej kościoła i rozkładamy namiot obok gości z Finlandii. W okolicach szczytu jest jeszcze kilka innych namiotów, to podobno dobre miejsce do aklimatyzacji przed Kazbekiem. Rozbijamy się w rekordowym tempie (sprawność: biwakowanie w burzy zaliczona), na namiot kładziemy zabraną z domu płachtę do malowania - dzięki temu nie przemokliśmy, bo całą noc padało. Zastanawiamy się, czy ta folia wytrzyma do rana, bo wieje coraz mocniej. Zamykamy się w namiocie, zjadamy parówki i pijemy wódkę z plastikowej butelki (tą ze sklepu wolnocłowego). W nocy trochę marzniemy, ale można to doświadczenie określić mianem "do przeżycia". Idziemy spać owinięci szczelnie śpiworami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz